

Zawsze żartowałam o sobie, że mam coś wspólnego z „pływaniem” bo urodziłam się w Łodzi.
Nie wyruszałam w morskie podróże, ponieważ nawet na molo dopadała mnie choroba morska. Nie czułam zewu morskich przygód, a wchodząc nawet na duże statki zawsze towarzyszyła mi niepewność i lęk.
W życiu wszystko się zmienia – to pewne. Nie wiadomo skąd przychodzą nowe pomysły i nowe opcje na życie. Odchodzą stare lęki, a w ich miejscu pojawiają się nowe pasje. Tak więc i ja zaczynam zmieniać się z typowego szczura lądowego w wilczka morskiego!
W tym roku to była już moja druga wyprawa na Bornholm. Zawsze marzyłam, aby tam się znaleźć, jednak nie przypuszczałam, że będę podziwiała wybrzeża wyspy z morskiej perspektywy. Bornholm bowiem oferuje różnorodność widokową: od stromych, skalistych klifów do piaszczystych plaży. Wpływaliśmy do małych i większych urokliwych portów. Oglądaliśmy portowe miasteczka, smakowaliśmy lokalnej kuchni i lokalnych trunków. Przyznaję, że tą część wyjazdu lubię najbardziej!
W roli głównej zawsze występował śledź i najzacniejsze piwo z browaru w Svaneke (svane – łabędź). Śledź zresztą uważany jest za srebro Bornholmu, które pod wpływem wędzenia przekształca się w złoto. Rzeczywiście jego smak jest oryginalny, nieporównywalny z naszymi wędzonymi rybami. Oprócz śledzia można było także posmakować wędzonych krewetek, troci i łososia.
Organizowaliśmy także wyprawy rowerowe w głąb lądu. Podziwialiśmy prostotę architektury, która jednak zawsze wyśmienicie wkomponowywała się w krajobraz. Kolory domów, geometryczna skromność konstrukcji i otoczenie przyrody sprawiało mi istną rozkosz.
Jestem już w domu, ale gdzieś z tyłu głowy już tęsknię za atmosferą na wyspie i …na morzu.